|
|
OPPMAN ARTUR
Title:ZŁOTA KACZKA
Subject:POETRY

Artur Oppman
ZÅ‚ota kaczka
.o0o.
Był sobie szewczyk warszawski. Nazywał się Lutek. Dobre było chłopczysko,
wesołe, pracowite, ale biedny jak ta mysz kościelna. Pracował ci on u
jednego majstra na Starym Mieście. Ale cóż? Majster jak majster, grosz
zbierał do grosza, z groszy ciułał talary, a u chłopaka bieda aż piszczy.
Niby mu jeść dawał. Boże, zmiłuj się: wodzianka, kartofle - i tyle! I
odział go, ale ta przyodziewka spadała z Lutka, boć to stare ubranie
majstrowskie. Dość, że w takim stanie i pies by nie wytrzymał, a cóż
dopiero człowiek!
Aż kiedyś poszedł Lutek na kolację do jednego czeladnika. Jedzą, piją,
gawędzą. Ni z tego, ni z owego, o bajkach się zaczyna, o takich podaniach
warszawskich. I mówi jeden stary szewc:
- Ho! Ho! U nas w Warszawie i o pieniądz łatwo, i o sławę, tylko trzeba
mieć odwagę i rozum we łbie, jak się patrzy!
Zaciekawił się Lutek i pyta:
- Mówcie, co takiego?
- Ano nic - rzeknie szewc - w podziemiach starego zamku jest królewna
taka, zaklęta w złotą kaczkę. Kto do niej trafi, kto ją złapie - wygrał!
Ona mu powie, jak skarby ogromne zdobyć, jak się stać możnym bogaczem,
magnatem!
- I gdzie to, mówicie?
- Na Ordynackiej, w lochach starego zamczyska.
- A kiedy?
- W Noc Świętojańską.
Zapamiętał to sobie nasz Lutek, a do Nocy Świętojańskiej trzy dni trzeba
było czekać, nie więcej.
Wieczór spadł na gwarną Warszawę, gwiaździsty, ciepły, czerwcowy. Idzie
sobie nasz szewczyk Lutek Krakowskim Przedmieściem, Nowym Światem, wszedł
w Ordynacką, przeżegnał się: już blisko! Idzie w dół Tamką, bo tam właśnie
jest wejście do lochów ordynackiego zamczyska, idzie, ale coś mu nieswojo.
Nie to, żeby się bał: niech Bóg broni! Ale trudno! Raz się zdecydował,
wejść trzeba! Od Tamki okienka nad ulicą dość nisko, szyb nie ma, tylko
kraty, ale taki chudzielec jak wąż się przeciśnie.
Jazda! Wdrapał się po wystających cegłach do okna, raz-dwa-trzy! W imię
Ojca i Syna, i Ducha Świętego! Wszedł do środka. Ciemno! Zapalił świeczkę
i idzie. Korytarz długi, wąski, kręty, prowadzi niżej i niżej. Aż ci
dopiero po kwadransie takiej drogi wszedł szewczyk do piwnicy wielkiej, z
jeziorkiem jakimś pośrodku.
Przy mdłym światełku świeczki, którą trzymał w ręku, obaczył Lutek
jeziorko, a na nim - Boże drogi! Prawdę mówił stary szewc: złota kaczka
pływa, piórkami szeleści.
- TaÅ›, taÅ›! Kaczuchno!
I nagle z kaczki czyni się przecudna dziewica - królewna. Włosy złote do
ziemi, usta jak maliny, oczy jak gwiazdy, a buzia taka cudna, że -
klękajcie narody!
- Czego chcesz ode mnie, chłopczyku?
- Jaśnie wielmożna królewno - Lutek powiada - nic ci ja nie chcę. Zrobię
to, co ty rozkażesz.
- Dobrze - odpowie księżniczka - tedy ci powiem! Uzyskasz skarby, jakich
nikt na świecie nie ma i mieć nie będzie, panem będziesz, bogaczem, jeśli
spełnisz - co do joty - to, co powiem.
- Słucham, jaśnie wielmożna!
- Oto masz kieskę, w niej sto dukatów. Przez dzień jutrzejszy musisz je
wydać, ale tylko na własne potrzeby, dla siebie samego. Nic ci z tego
złota dać nikomu nie wolno, ni grosza, ni grosza!
- Ha! Ha! Ha! - zaśmieje się Lutek - I cóż to trudnego? Będę jadł, będę
pił, będę się bawił! Wydam sto dukatów, a co potem?
- A potem skarby niezmierzone będą stać przed tobą otworem! Ale pamiętaj -
ani grosza nikomu!
- Zgoda, królewno! Daj kieskę!
Księżniczka kieskę Lutkowi wręczyła, zaśmiała się jakoś dziwnie - i
znikła. Strach przejął szewczyka. Ledwo się do okna dogramolił, wyszedł na
ulicÄ™ i smyrgnÄ…Å‚ na Stare Miasto.
Nazajutrz rano wyrusza Lutek do miasta.
- Co tu zrobić najpierw? - myśli sobie - Chyba się odziać jak panicz.
Poszedł do sklepu z odzieżą, kupił sobie kapelusz, ubranie. Szyk!
Prawdziwy hrabia! Idzie, pogwizduje, laseczkÄ… macha, bo i laseczkÄ™ sobie
sprawił, nie wie co robić dalej. Nie taka to łatwa sprawa wydać sto
dukatów!
- Sto dukatów! Dla siebie samego! Ha! Trzeba pomyśleć.
A że to był już jakaś dziesiąta godzina, jeść mu się strasznie zachciało.
Wstąpił do gospody. Każe sobie dać kiełbasy, bułek. Je, je, aż mu się uszy
trzęsą. Najadł się tak, że mu chyba na trzy dni wystarczy.
- Ile się należy?
- Dwa złote.
- Dwa złote? Nie więcej?
- Dwa złote, paniczu, i przydałoby się z dziesięć groszy napiwku.
Wydajże tu sto dukatów, bądź mądry! Ano trudno. Pomyślimy.
Pojechał końmi do Wilanowa. Bryczkę wynajął, koni czwórka, pocztylion gra
na trąbce. Uciecha. Przyjechał. Dał dukata odźwiernemu przy parku. Chodzi
po ogrodzie. Napatrzył się, południe już minęło. Pora wracać! I znów jest
w Warszawie. Co robić? Gdzie wydać pieniądze, bo wydał niespełna pięć
dukatów.
Spojrzał. Afisz na rogu: Teatr Narodowy.
- Nie ma co! Chodźmy do teatru!
W teatrze zabawił się setnie. Nie był w nim jeszcze nigdy. Bo i jak? Rzecz
droga: miejsce dwa złote. Wyśmiał się, ucieszył, wychodzi.
Późna już pora. Czasu do wydania pieniędzy niewiele, a Bóg świadkiem - nie
wie Lutek, co z nimi zrobić. Idzie, rozmyśla. A gdy tak idzie, na rogu
zaułka starzec stoi zgarbiony.
- Panie, - powiada - drugi dzień mija, gdy nic w ustach nie miałem. Ja
stary żołnierz, paniczu, poratuj mnie!
Spojrzał Lutek na starca - inwalida bez ręki, a na piersi błyszczą mu
wstążeczki orderowe: Legia Honorowa i Virtuti Militari. Sięgnął do
kieszeni, wyjął garść złota i dał starcowi.
- Bóg-że ci zapłać! Będziesz szczęśliwy i bogaty!
Błysnęło! Zagrzmiało!
Mignęła przed oczami Lutka księżniczka zaklęta.
- Nie dotrzymałeś obietnicy, nie na siebie wydałeś pieniądze!
I znikła.
Rozejrzy się szewczyk. Staruszek stoi, jak stał poprzednio i rzecze:
- Nie dukat, paniczu, daje szczęście i zdrowie.
Powrócił Lutek do domu wesół i rad. Obudził się rano bez grosza w
kieszeni. Wydał na siebie z dziesięć dukatów, a resztę oddał starcowi, ale
też od tego czasu wiodło mu się, jak nigdy.
Niebawem został majstrem, ożenił się z panienką piękną i zacną, dzieci
wychował i żył długie lata w zdrowiu, w dostatku i w szczęściu. A o złotej
kaczce słuch zaginął. I dzięki Bogu! Bo zła to musiała być boginka, kiedy
za warunek stawiała: sobie, nikomu innemu!
...
|
|
|